Rozmowa z Mykołą Riabczukiem. Warszawa, marzec 2017 r.

Konrad Schiller: W kontekście badań dotyczących transformacji i odradzających się tożsamości po okresie komunizmu chciałbym zapytać, dlaczego studia postkolonialne są traktowane marginalnie i nierzadko budzą kontrowersje? Skąd takie kontrowersje mogą wynikać?

Mykoła Riabczuk: Jest sporo przyczyn takiego podejścia. Po pierwsze, studia postkolonialne mają specyficzną genealogię, powstały w ramach tradycyjnych studiów humanistycznych w krajach imperialnych i kojarzą się z tradycyjnym kolonializmem, z występowaniem chociażby kwestii rasowych jako pewną podstawą. W naszym przypadku [w Europie Środkowo–Wschodniej – KS] tych kwestii nie ma lub występuje rzadko. Stąd też biorą się kontrowersje, bo powstaje pytanie, cóż to za kolonializm, gdy człowiek mógł się bardzo łatwo asymilować i nie zawsze ograniczała go bariera rasowa. Wiadomo, że zarówno Polacy, jak i Ukraińcy robili kariery w Imperium Rosyjskim, a później sowieckim, i bardzo dobrze…

KS: …funkcjonowali w systemie.

MR: Rodzi to trudne pytania, na które mam odpowiedź. Oczywiście asymilacja wiązała się z wyrzekaniem się swojej tożsamości. Zmieniano tożsamość i przyjmowano tę dominującą. Trzeba było uchodzić za Rosjanina, oczywiście innego rodzaju. Przyjmowano tożsamość imperialną. Jest też druga przyczyna, która w dużym stopniu hamuje rozwój studiów postkolonialnych na naszych terenach – zasadnicza lewicowość tych studiów. Od samego początku były to studia lewicujące, co w naszych stronach nie było zbyt popularne, ponieważ życie intelektualne w okresie późno-komunistycznym budowało się prawie zawsze na odrzuceniu czy też niepełnym przyjęciu owej lewicowości. Jest też jeszcze jedna przyczyna, trochę dziwna, ale istotna: Polacy, jak i Ukraińcy, niechętnie patrzą na siebie jak na skolonizowanych. Od razu wywołuje to poczucie poniżenia, ale też obawę, że nie zostaną przyjęci do tej “prawdziwej” Europy.

KS: Czy ten kompleks w kontekście naszej rozmowy o krytyce postkolonialnej nie jest kompleksem tożsamości? Biorąc pod uwagę, że obie kultury, polska i ukraińska, zasadniczo są kulturami ustabilizowanymi, a mimo wszystko moment transformacji - dobry do wprowadzania krytyki postkolonialnej dla zrozumienia sytuacji, która miała miejsce przez dekady dominacji radzieckiej - w moim odczuciu nie został wykorzystany.

MR: Tak się stało, choć pierwsze publikacje, pierwsze próby spojrzenia na kulturę i literaturę ukraińską z punktu widzenia postkolonialnego zdarzały się już na początku lat 90. Nie bez znaczenia jest, że pierwszymi odnoszącymi się do postkolonializmu byli ukraińscy badacze z diaspory, jak chociażby Marko Pałyszyn z Uniwersytetu Monash w Melbourne, czy Oksana Grabowicz z Harvardu. Ich badania zostały zaakceptowane przez akademików ukraińskich. Jedni robią to skuteczniej, inni bawią się tym terminem, podobnie jak pojęciem „dyskurs”, nie zawsze ich użycie odpowiada znaczeniu. Widzę dziś coraz większe ograniczenie tej perspektywy [KS – postkolonialnej] w sytuacji ukraińskiej. Nie tyle w podejściu badawczym, gdyż metoda jest stosowana i na pewno ciekawa, niemniej w praktyce literackiej czy też kulturalnej dostrzegam bardzo poważne trudności. W Ukrainie nie skończyła się ideowa wojna narodowo-wyzwoleńcza. Nie odbyła się prawdziwa dekolonizacja, a to oznacza, że trudno jest uprawiać postkolonialne podejście. Widać to bardzo dobrze w problemach, z którymi zderzają się nasi pisarze lub artyści próbujący uprawiać taką postkolonialną wolność. Przewiduje ona stawanie ponad walką i nie zajmowanie jakiejś określonej pozycji, czy raczej uznanie pewnego sensu w każdej. To rodziło ogromne problemy, wystarczy przypomnieć jak trudno przyjmowane były powieści Jurija Andruchowycza czy Jurija Wynnyczuka. Obawiam się, że przyczyny są obiektywne. Nie sądzę by w kraju, który jeszcze nie rozwiązał swoich problemów kolonialnych, można było łatwo wprowadzać perspektywy postkolonialne, ale nie oznacza to, że nie należy próbować. Jednocześnie trzeba pamiętać, że występują wspomniane ograniczenia i że reakcje większości społeczeństwa mogą być negatywne.

KS: Sądzę, że co do Polski można wyciągnąć pewną analogię. W ostatnich latach zmiany polityczne prowadzą do powrotu narracji zagrożenia.

MR: To już raczej taka samokolonizacja. Moim zdaniem Polska osiągnęła już prawdziwą wolność, która pozwala na normalne podejście postkolonialne, bo nie jest już zagrożona z żadnej strony. Chyba że jakieś środowiska polityczne chcą tę kartę odwrócić i nią manipulować, budując poczucie, że „Niemcy nam grożą, a Rosja zawsze stanowiła zagrożenie”, ale ja widziałbym to właśnie jako strategię manipulacyjną.

KS: Czytając pańskie teksty w książce Ukraina. Syndrom postkolonialny [2015], widzę pewną analogię między tekstem początkowym, Ambiwalentne pogranicze i ostatnim, dotyczącym Majdanu [Majdan: trzecie próba]; pojawia się w nich ważna kwestia, której siłą rzeczy musimy dotknąć, czyli relacji między Ukrainą a Polską. Odnoszę wrażenie, że polskie podejście polityczne, ale również relacje artystyczno-kulturalne, oparte są często na pewnym paternalizmie. Dlatego chciałbym zapytać, czy studia postkolonialne mogą być takim pomostem, wolnym od występowania z pozycji paternalistycznej? Już to, że prowadzimy rozmowę w języku polskim, w kontekście jej tematu [KS – studiów postkolonialnych] jest sytuacją dziwną. Ja nie mówię po ukraińsku…

MR: … tak, ale możemy przejść na angielski [śmiech], będzie to sytuacja jeszcze bardziej kolonialna.

KS: Sami się skolonizujemy. Chciałbym jednak powrócić do mojego pytania o studia postkolonialne, jako szansę wejścia na inny poziom budowy naszych relacji. Bo są one często trudne i jako takie stanowią najlepszy materiał badawczy. Jak w pańskiej perspektywie studia postkolonialne mogłyby wpłynąć na zmianę sposobu kształtowania relacji?

MR: Uważam, że mogłyby wpłynąć dwojako. W badaniach analitycznych, krytycznych jest to kolejny sposób dekonstrukcji. Metoda analizy postkolonialnej daje możliwość dekonstruowania: zarówno paternalizmu, o którym pan mówił, ale również sytuacji dominacji, niejednokrotnie ukrytych i niewidocznych, dyskursywnych, często nawet bardzo banalnych („colonial banalism” parafrazując Michaela Billiga). Z drugiej strony, podejście postkolonialne może być uprawiane w sztuce, co daje kolosalne możliwości. Tam dekonstrukcja odbywa się w sposób sugestywny, niewerbalizowany wprost, a raczej w sposób symboliczny. Można mówić o malarstwie, literaturze, ale i w teatrze są ogromne możliwości. Widziałem w Kijowie kilka fantastycznych spektakli, zrobionych w ten sposób. Pozwolę sobie przytoczyć taki prosty przykład, Wiśniowy sad Czechowa w reżyserii Waleria Bilczenki, był grany na początku lat 90. w Kijowie w Teatrze na Podole. Pamiętamy, o co chodzi w sztuce, rodzina i właścicielka, pani Raniewska, oczekują w napięciu na wynik licytacji sadu. Na scenę wbiega Łopachin, który wygrał licytację, jego przodkowie byli niewolnikami, pańszczyźnianymi chłopami, i cały monolog mówi po ukraińsku. Trzeba zaznaczyć, że cały spektakl był grany po rosyjsku. Następuje szok, bo ludzie nie wiedzą, jak reagować, jak to interpretować. Wszyscy odczuwaliśmy, że jest w tym dwuznaczność, która zmusza do przemyślenia naszych relacji. Była to bardzo dobra psychoterapia. Kolejnym przykładem mógłby być spektakl Szwejk, grany jedynie przez dwóch popularnych aktorów, komediowego Bogdana Beniuka, w roli Szwejka, i Anatolija Chostikojewa, jako porucznika Lukasza. Jest w tym spektaklu taka idylliczna scena, w której porucznik Lukasz pyta Szwejka: „dlaczego pan cały czas rozmawia po czesku?”, choć sami aktorzy mówią po ukraińsku (Szwejk) i po rosyjsku (porucznik Lukasz). Na zadane pytanie Szwejk odpowiada: „bo ja jestem Czechem, proszę pana”. Zdziwiony porucznik pyta po rosyjsku: „ja w takim razie kto jestem?”, a Szwejk, jak to Szwejk, odpowiada: „Nie wiem, proszę pana”. Po tej scenie zapada na widowni cisza, a po chwili następuje nagle eksplozja oklasków, choć widownia była przeważnie rosyjskojęzyczna. Te dwa przykłady pokazują, że pewne treści trafiają do świadomości ludzi; że zakwestionowane zostały zasady funkcjonowania tego społeczeństwa. Dlatego dostrzegam w sztuce kolosalne możliwości, ponieważ właśnie tu jest miejsce na pewne przemieszczenia sensów.

KS: Mówimy o dość istotnej cezurze: okresie transformacji, rozpadzie Związku Radzieckiego – oczywiście bardzo skrótowo to ujmując. W pewnym sensie było to również wejście w pewną modernizację i tak zwany powrót do Zachodu. Pojawia się tu interesująca kwestia, odnosząca się do krytycznego spojrzenia na pojęcie „narodowy”. Studia postkolonialne mają ważny aspekt emancypacyjny, czas dekolonizacji to również okres odradzania się lub powrotu do kształtowania własnej tożsamości narodowej (czy to w państwach Azji Południowo-Wschodniej, czy też w Afryce). W Polsce i Ukrainie, jak mniemam, odwoływanie się do kwestii narodowych jest często traktowane jako coś ograniczającego i wykluczającego. Czy w kontekście studiów postkolonialnych zwrot ku kształtowaniu własnej tożsamości i odzyskiwanie głosu należy uznać za coś pozytywnego? Czy ponowoczesność w przypadku Polski i Ukrainy nie jest przedwczesna?

MR: Mówimy tu o dwóch różnych przypadkach. Polska może być postrzegana i postrzegać się jako ponowoczesna. W przypadku Ukrainy sprawa jest bardziej skomplikowana. Nie osiągnęła ona jeszcze nowoczesności, to znaczy stoi wciąż przed wyzwaniem modernizacji; na kwestię postnarodową jest za wcześnie, bo nie osiągnęliśmy jeszcze pełnego wyzwolenia. Nie ukrywam, że Ukraińcy są zagrożeni nie tylko w sensie militarnym, bo jest to zagrożenie rzeczywiste, ale również w sensie językowo-kulturalnym. Nie ma pewności, czy Ukraina nie przekształci się w jakiś kompletnie zrusyfikowany twór. Wynika to z chwiejnej równowagi. Nie wiadomo, jaki program kulturowy zwycięży, czy Ukraina będzie taką drugą Irlandią lub Białorusią, państwem narodowym, w którym uda się utrzymać i budować własną kulturę i język. To trudna, nadal nie rozwiązana w Ukrainie kwestia. Występują również napięcia wewnętrzne. Oczywiście teraz są one zmarginalizowane, ze względu na zagrożenie zewnętrzne i potrzebę zwalczenia wspólnego wroga. Jednak napięcia te nie mogą być rozwiązane automatycznie.

W przyszłości sytuacja wojny rosyjsko-ukraińskiej w pewnym sensie może pomóc w rozwiązaniu problemów wewnętrznych, ponieważ wpływa na zaufanie między lokalnymi społecznościami i paradoksalnie może budować kapitał społeczny. Rozumiemy, że jesteśmy obywatelami tego samego kraju i nikt już nie kwestionuje patriotyzmu człowieka, który jest etnicznym Rosjaninem czy rosyjskojęzycznym Ukraińcem. Ta kwestia jest już raczej zamknięta. Pozostaje jeszcze drugi ważny krok do zrobienia, czyli uznanie przez drugą stronę spuścizny kolonialnej; przyznanie, że jednak nie była to dobrowolna asymilacja, ale istniał cały system czynników strukturalnych i przemocowych, które ją umożliwiały. Ważne jest uznanie tej spuścizny przemocy oraz uświadomienie sobie potrzeby naprawienia tego protekcjonalizmu wobec języka i kultury. To też jest bardzo trudne, ponieważ społeczność rosyjskojęzyczna, tak jak ja to obserwuję, jest nastawiona pozytywnie do języka ukraińskiego przede wszystkim na poziomie symbolicznym. Na poziomie praktycznym wykazuje natomiast stosunek ambiwalentny. Można to traktować jako podejście liberalne, takie językowo-kulturalne laissez faire, ale jak wiadomo w sytuacji ponoć „wolnej konkurencji” zwykle wygrywa ten gracz, który ma lepsze warunki wyjściowe. To kwestie trudne do negocjacji i wyjaśniania. Moim zdaniem, jak długo będziemy mieć nierozwiązaną sytuację „kolonialną” - ponieważ jeszcze wychodzimy z pewnego przednowoczesnego feudalizmu sowieckiego - to trudno jest mówić o okresie postnarodowym i postmodernistycznym. Przecież nie osiągnęliśmy jeszcze do końca okresu narodowego i modernistycznego.

KS: Osobną kwestią, która pojawia się często w kontekście lat 90. i przeobrażeń w Polsce oraz Ukrainie w relacjach z Zachodem są kategorie orientalizacji i egzotyzacji. Wydaje mi się symptomatyczne, że czas otwierania się Zachodu na Europę Wschodnią był okresem, gdy o powrócono do pisania o Wschodzie z perspektywy egzotyki i orientalizacji. Czy nie jest tak, że te dwie kategorie cały czas pokutują w relacjach między Zachodem a naszym regionem?

MR: Sądzę, że tego nie unikniemy, to rzecz przewidywalna i trudno jest się jej wyzbyć. Ciągle będziemy się z tym mierzyć, zarówno Ukraińcy, jak i Polacy. Dla Zachodu będzie to trudne do wyeliminowania. Ostatnio widziałem kanadyjski film Bitter Harvest – [Gorzkie żniwa,2017] o Hołodomorze1, z jednej strony można by się cieszyć, że zrobiono coś na ten temat i to bez większego zakłamywania, ale cały sposób poprowadzenia tego filmu jest przykładem orientalizacji. Nie da się tego uniknąć, ponieważ takie podejście jest głęboko zakorzenione w całej kulturze zachodniej. Po to też są studia postkolonialne, by taką perspektywę dekonstruować czy przeciwdziałać jej w sposób twórczy. Dlatego powtórzę, że dzieła artystyczne, literackie, mogą dzięki narzędziom postkolonializmu radzić sobie z dekonstrukcją takiego podejścia. Weźmy twórczość Andruchowycza, u niego pojawiają się obcokrajowcy, którzy postrzegają rzeczy w sposób często ambiwalentny.

KS: Dla mnie taką ważną książką była Moscoviada. Powieść grozy [1993], to moja pierwsza styczność z twórczością Jurija Andruchowycza, ale często wracam do jego Perwersji [2003], w których autor gra z mitami orientalizująco-egzotycznymi i ciekawie je dekonstruuje. Interesuje mnie jednak inna rzecz, chciałbym porozmawiać o kwestiach pogranicza, mam tu na myśli ziemie przyłączone do Polski po II wojnie światowej, tak zwane Ziemie Odzyskane. Były one zasiedlane przez Ukraińców, Łemków...

MR: Kresowiaków.

KS- Zgadza się. Często na tych ziemiach w pasie północno-zachodnim mit kresowy jest podtrzymywany, niekiedy też mówi się jednocześnie o potrzebie zrewidowania tej przeszłości. Stąd moje pytanie: jak postrzegałby pan historię kresów wschodnich w perspektywie postkolonialnej; jak dziś pisać taką historię? Czy w swoich badaniach podejmował pan ten temat w kontekście relacji polsko-ukraińskich?

MR: Nie, choć śledzę te wątki. Czytałem kilka dość dobrych tekstów na ten temat. Widzę też, że w Polsce zagadnienie to jest dobrze analizowane, mam na myśli kresy wschodnie jako tekst kolonialny. Temat ten jest dość delikatny, a z moich obserwacji wynika, że polscy badacze dobrze i produktywnie podejmują się jego dekonstrukcji. Dla mnie w kontekście Ukrainy byłaby warta prześledzenia i zanalizowania relacja Ukraińców do mniejszości. Można by się zastanowić, jak dziś dyskurs narodowy reaguje na próby budowania tożsamości rusińskiej. Okazałoby się, że w dużym stopniu powtarza on argumenty imperialno-rosyjskie, wcześniej stosowane wobec Ukraińców. Różnica polega na tym, że Ukraińców jest dużo, a Rusinów mało i nie mają oni na czym budować silnej tożsamości.

KS: Chciałbym powrócić do zagadnienia kresów i badania relacji ukraińsko-polskiego pogranicza. Mówił pan, że polscy badacze tych tematów prowadzą produktywne badania, ale może skonfrontowanie ich z ukraińskimi ustaleniami pomogłoby wprowadzić nowe paradygmaty poznawcze w polskiej perspektywie?

W tekście otwierającym pańską książkę Ukraina. Syndrom postkolonialny [2015], Ambiwalentne pogranicze pisze pan, że I Rzeczpospolita w centralnej części Ukrainy wprowadziła pewien element modernizacyjny. Natomiast Jan Sowa w swojej książce Fantomowe ciało króla: peryferyjne zmagania z nowoczesną formą [2011], podaje w wątpliwość modernizacyjne zasługi I Rzeczypospolitej, wskazując jednocześnie na rolę pańszczyzny.

MR: To prawda i zgadzam się z tym, jednak procesy modernizacyjne czy uzachodnienia w centralnej Ukrainie, o których piszę we wspomnianym przez pana tekście, mogą oczywiście stanowić poszerzenie pola poznawczego dla polskich badaczy.

KS: W odniesieniu do tego. co już pan powiedział na temat Ukrainy i jej dochodzenia do ponowoczesności, chciałbym postawić dość ryzykowną tezę, że studia postkolonialne mogą paradoksalnie blokować drogę do ponowoczesności.

MR: Potwierdzam, że Ukraina ma wyzwanie dekolonizacyjne przed sobą, jak i kwestie kształtowania tożsamości narodowej, ale nie możemy udawać, że nie ma dziś innej drogi, którą można podążać, jak postmodernizm czy postkolonializm. Dlatego uważam, że trzeba przyjąć strategię dwóch równoległych dróg, jednej dekolonizacyjnej i modernizacyjnej oraz drugiej, skierowanej na ponowoczesność. Należy cały czas umiejętnie między nimi balansować. Sądzę, że dzisiejsi pisarze, jak wspominany Andruchowycz, czy też badaczka taka jak Tamara Hundorowa dobrze sobie radzą z takim podejściem. Proza Andruchowycza jest w dużej mierze postmodernistyczna, ale jednocześnie stawia sobie też pewne zadania nowoczesne – budowanie tożsamości narodowej. W jego twórczości widać walkę z różnymi stereotypami: orientalizacji czy samokolonizacji. Równolegle pojawiają się wartości narodowe, które nie są negowane. Oczywiście odrzucana jest ksenofobia i wszelkie negatywne aspekty, budowane są za to zdrowe wymiary tożsamości narodowej. Chociaż w sytuacji wojny trudno całkiem uniknąć wątków ksenofobicznych, przynajmniej w odniesieniu do Rosji.

KS: Chciałbym się jeszcze odnieść do 1991 r. w Ukrainie i do 1989 r. w Polsce, ponieważ przyjmuje się, że oba państwa weszły po tych datach w orbitę innej, neoliberlanej dominacji, w której procesy modernizacyjne, społeczne i gospodarczo-ekonomiczne przebiegały gwałtownie, a tak zwany powrót do Europy był radykalny. Czy rok 1991 jest momentem wejścia w obszar nowej dominacji i radykalnej modernizacji?

MR: Można tak to interpretować, bo są różne poziomy represyjności i wolności. Przypomina mi to sarkastyczną uwagę politologa Aleksandra Motyla, który w ostatnich latach pierestrojki dawał wykład w Kijowie. Toczyła się wtedy na sali podobna dyskusja i odpowiadając na padające pytania Motyl półżartem powiedział: „Koledzy nie macie za dużego wyboru, możecie być kolonią Zachodu albo Rosji, ale żeby być kolonią Zachodu, trzeba sobie na to prawo zasłużyć”. Oczywiście żartował, ale w każdym żarcie jest odrobina prawdy. Jest to prawda w takim sensie, że centrum tego świata jest na Zachodzie, jest to centrum finansowe, a co za tym idzie polityczne, to natomiast oznacza pewną hegemonię, tyle tylko, że poziom wolności w centrum jest dużo wyższy. Polska znajduje się może na półperyferii tego centrum, ale jest zdecydowanie bliżej jądra, a Ukraina lokuje się gdzieś na peryferii, z zagrożeniem pozostania w tym miejscu. Będąc w centrum, można budować różne strategie walki z dominacją. Oczywiście nigdy nie będą one perfekcyjne, bo zawsze ujawnią się jakieś napięcia, ale różnych alternatyw jest na pewno więcej. Jednak generalnie zgadzam się, że po 1991 roku nastąpiła jakaś nowa forma dominacji, ale oczywiście nieporównywalna do tego, co było wcześniej.

KS: W takim razie jak z pańskiej perspektywy analizuje się i bada procesy transformacji w Ukrainie? Jak pan postrzega pierwszą dekadę transformacji?

MR: Chciałbym najpierw zaznaczyć, że nie ma nic złego w tym, by kwestionować pewne procesy po upadku Związku Radzieckiego, wraz z transformacyjnymi następstwami. Krytyka wynika z tego, że żaden proces przemian nie był idealny, zdarzały się pomyłki i błędy, pojawiły się pewne ekstremalne sytuacje. Jednak zawsze powstaje pytanie, jaka była i jaka może być alternatywa? I tutaj martwi mnie, że pojawiają się jakieś utopijne propozycje. Na przykład powrotu do „tradycji rdzennej”, do tzw. trzeciej drogi. Dzisiejsze wizje konserwatywne, tzw. tradycjonalistyczne, są utopijne, ponieważ jedynie patrzą w przeszłość. Rozumiem potrzebę krytyki globalizowanej nowoczesności i często zgadzam się z nią, ale rodzi się też pytanie, jakie recepty są proponowane.

KS: Dla niektórych receptą może być odrodzenie religijne i zwrot ku Kościołowi, jako przewodnikowi.

MR: Zgadzam się z tym, że istnieje zagrożenie ze strony agresywnego kapitalizmu, ale nie widzę na niego panaceum w agresywnym katolicyzmie. Taki zwrot byłby cofnięciem się przed XVIII wiek, a to mogłoby rodzić sporo napięć i konfliktów.

KS: Skoro już jesteśmy przy zwrotach, w Europie, ale również poza nią, chociażby w USA, widać wyraźny zwrot konserwatywny – tradycjonalistyczny. Może wynika to z kryzysu polityki liberalnej?

MR: Jest to jedna z możliwych interpretacji, ale jak już mówiłem, taki zwrot konserwatywny nie jest konstruktywny. Sytuacja ta nie jawi mi się jako kryzys liberalizmu, ale raczej jako niekonsekwencja liberalizmu, ponieważ nie zawsze jego zasady są dotrzymywane. W polityce wewnętrznej one mniej-więcej działają, ale w polityce międzynarodowej to już zdecydowanie nie. Gdzie ten zapowiedziany przez liberałów wolny przepływ towarów, usług i kapitału, nie mówiąc już o ludziach? Gdzie ten chwalony wolny handel bez taryf i ograniczeń, narzucanych Trzeciemu Światu przez Pierwszy? Gdzie wolna konkurencja na rynku siły roboczej? Odziedziczyliśmy po stuleciach kolonializmu ogromne nierówności strukturalne, które nadal się utrzymują i pogłębiają. Należy szukać rozwiązań w skali globalnej, choć rozumiem, że może to być wyzwanie dla kolejnej generacji.

KS: A czy pokusiłby się pan o wskazanie, gdzie szukać alternatywy?

MR: Widziałbym sens istnienia jakiegoś globalnego rządu albo konsensus rządów narodowych, ponieważ nie da się czegoś takiego zrealizować w jednym kraju - co jednak obecnie trudno jest sobie wyobrazić. A tymczasem taki konsensus byłby konieczny dla przeforsowania trzech życiowo ważnych dla całej naszej przyszłości rzeczy: po pierwsze, stopniowego zniesienia wszystkich taryf handlowych, które w sumie służą Pierwszemu Światu, a w perspektywie i ograniczeń na rynku pracy. Po drugie, potrzebne by było zdecydowane ograniczenie konsumpcji na całym globie, przede wszystkim w krajach bogatych, przez zdyferencjowane podatków na konsumpcję, a zwłaszcza hyper-konsumpcje i rozmaite luksusy. I po trzecie, potrzebna byłaby zaostrzona i bezkompromisowa („zero tolerance”) walka z korupcją, bo tak długo jak złodzieje i dyktatorzy z Trzeciego Świata czują się wolni w Pierwszym Świecie ze swoim zrabowanym bogactwem, tak jakakolwiek pomoc biednym krajom jest czysta hipokryzją.

KS: Widać wyraźnie, że pana wizja jest wynikiem ponowoczesności. Czy nie jest ona jednak tylko kolejną fantazją, utopią?

MR: Z tego co już mówiłem, ta wizja naprawdę nie ma szans na realizację w najbliższej przyszłości. Ale przypuszczam, że globalna rzeczywistość wcześniej lub później wymusi na nas przemyślenie i wreszcie przyjęcie tych bardzo trudnych, niewyobrażalnych jak na razie zmian. Byle tylko nie było za późno.


BIO

Mykoła Riabczuk urodził się w 1953 roku w Łucku. Jest absolwentem Politechniki Lwowskiej i Instytutu Literackiego im. M. Gorkiego w Moskwie. Był zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika Wseswit oraz wiceredaktorem czasopisma Krytyka. W Polsce ukazały się przekłady jego książek Od Małorosji do Ukrainy (2002), Dwie Ukrainy (2004, druga edycja 2006), Ogród Metternicha (2011), Ukraina, syndrom postkolonialny (2015). Jest też laureatem nagrody POLKUL Foundation oraz medalu Bene merito Ministra spraw zagranicznych RP za działanie na rzecz dobrych stosunków polsko-ukraińskich. Obecnie pełni funkcję przewodniczącego Ukraińskiego PEN Clubu i jury nagrody Angelus. Jest współpracownikiem Instytutu Badań Politycznych i Etnonarodowych Ukraińskiej Akademii Nauk, prowadzi wykłady gościnne na Ukraińskim Uniwersytecie Katolickim we Lwowie oraz Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego.


Konrad Schiller, doktorant w Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Ukończył studia postkolonialne na Goldsmiths College w Londynie oraz historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Zajmuje się transkontekstualnymi związkami pomiędzy sztukami wizualnymi, ruchami kulturowymi a polityką i zmianami społecznymi. Ponadto podejmuje wątki związane z kondycjami postkolonialnymi w obszarach kultury, sztuki i ruchów społecznych. Jest autorem książki monograficznej festiwalu artystyczno-naukowego na tzw. Ziemiach Odzyskanych, „Wystawa i Sympozjum «Złote Grono» w Zielonej Górze 1963 – 1981” (2014). Swoje zainteresowania akademickie łączy również z krytyką artystyczną oraz pracą kuratorską. Współpracował z polskimi magazynami o sztuce „Obieg” i „Szum”. Kuratorował w sumie 20 wystaw, m.in. w Polsce, Londynie i Berlinie. Aktualnie związany z Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie, gdzie jest kuratorem programu dyskursywnego.


Zdjęcie: Euromajdan. Panorama zrobiona z czubka choinki bożonarodzeniowej. 8.12. 2013. Źródło: Self-photographed, http://mstyslavchernov.com/ Mstyslav Chernov/Unframe



1 Wielki głód w Ukrainie - klęska rozmyślnie sterowana przez władze ZSRR, 1932-33 (przyp. red.).