Fot. Materiały dystrybutora

Jak dobrze skryć się przed słońcem w mrokach klimatyzowanej sali kinowej, by kolejny wakacyjny weekend rozpocząć seansem filmu o… samobójstwie.

Decyzje dystrybucyjne potrafią zaskoczyć. Do takiego rodzaju niespodzianek zaliczyć można pomysł Aurora Films, czyli polskiego dystrybutora filmu Pierwszy dzień mojego życia (Il primo giorno della mia vita, 2023) Paolo Genovese, aby w samym środku wakacyjnego sezonu przenieść swych widzów do wyjątkowo niepocztówkowej Italii, która zamiast słońca i bajkowych krajobrazów oferuje nam strugi jesiennego deszczu, a wśród nich losy czwórki samobójców.

Zwykle filmy dotykające tego rodzaju tematów najłatwiej znaleźć w kinie w listopadzie albo w lutym, kiedy to jesienno-zimowa plucha i ciemność za oknem zdaje się zgrywać z melancholią sączącą się z kinowych ekranów. Wystarczy jednak nieco uważniejsze spojrzenie na najnowszy film Genovese, by przekonać się, że eksperymentalność decyzji dystrybutora idealnie wpasowuje się w nieszablonowy charakter samego filmu – zręcznie uchylającego się prostym interpretacjom czy etykietkom.

Już sam punkt wyjścia intryguje. Oto tajemniczy mężczyzna (w tej roli znany z filmów Paulo Sorrentino Toni Servillo) niczym kierowca Ubera zabiera do swojego samochodu kolejnych pasażerów. Szybko okazuje się, że uczestników tej nietypowej przejażdżki łączy jedno – tego samego dnia każdy z nich podjął decyzję o zakończeniu swojego życia. Tajemniczy nieznajomy pojawił się jednak w ostatniej chwili, przekonując niedoszłych samobójców, aby ostateczny wyrok odwlekli o siedem dni, które spędzą pod jego opieką.

Fot. Materiały dystrybutora

Choć brzmi to, jak wstęp do hollywoodzkiego wyciskacza łez albo mrocznej baśni, film Genovese wymyka się obu tym kategoriom. Zawiodą się też czekający na rozgrzewającą serce, wigilijną opowieść w tonie oglądanego przez Amerykanów na każde Boże Narodzenie To wspaniałe życie (It’s a Wonderful Life, 1946) Franka Capry; czyli historii o niedoszłym samobójcy, któremu spotkanie z aniołem pozwala na nowo odnaleźć szczęście. Choć nawiązania do filmu Capry są tu czytelne, to reżyser Pierwszego dnia mojego życia ma dla swoich widzów nieco inną lekcję.

Paolo Genovese, którego w promocyjnych materiałach filmu dość arbitralnie mianowano „najlepszym psychologiem wśród reżyserów”, szerszej publiczności dał się poznać przede wszystkim swym bijącym rekordy popularności filmem Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie (Perfetti sconosciuti, 2016). To kameralna opowieść o grupie przyjaciół, która podczas wspólnego obiadu decyduje się na ryzykowną grę upubliczniania wszelkich maili, smsów i połączeń, które otrzymają podczas spotkania. Nietrudno się domyślić, że zabawa prowadzi do ujawnienia spraw, które miały pozostać tajemnicą. Opowieść o pokusie, ale i konsekwencjach zrzucania społecznych masek przypadła do gustu widzom na całym świecie na tyle mocno, że film doczekał się już kilkunastu remake’ów, w tym polskich (Nie)znajomych (reż. Tadeusz Śliwa, 2019). Genovese (będący nie tylko reżyserem ale i scenarzystą lub współscenarzystą tworzonych przez siebie filmów) okazał się więc uważnym i wrażliwym obserwatorem problemów głęboko dotykających widzów na całym świecie. Czy i tym razem się udało?

Fot. Materiały dystrybutora

Nie można filmowi odmówić sukcesu w uzyskaniu pewnej unikalnej lekkości, a nawet wdzięku – jakże cennego składnika opowieści podejmującej tak niełatwe tematy. Dzięki nim film Genovese ucieka od popadania we łzawość czy pretensjonalność. Choć reżyser nie stroni od gry na emocjach, to umiejętnie wybiera tony, w które należy uderzyć, by zabolało tam, gdzie powinno. Bo, jak uczy nas Genovese, trochę zaboleć musi.

Jak się jednak okaże, tym co w filmie zadziała najmocniej, nie będzie oszałamiająca wizja, która diametralnie zmieni perspektywę zdecydowanych zakończyć swe życie bohaterów. Ukazanej na ekranie rzeczywistości daleko bowiem do łatwej kategoryzacji i czarno-białych podziałów. Wręcz przeciwnie – po poznaniu motywacji każdego z czwórki samobójców, świat jawi się raczej jako gama posępnych szarości. I choć wspólnie z bohaterami czekamy aż tajemniczy opiekun przemieni się w magika wyciągającego z kapelusza różowe okulary, to nic takiego się nie dzieje. Kolejne dni mijają, a jesienny wiatr chłodzi tak samo przenikliwie. Rany z przeszłości nadal pozostają niezagojone. Czy oznacza to, że na ogarniającą bohaterów melancholię nie ma antidotum? Nic bardziej mylnego! Ratunek przychodzi w formie zupełnie jednak nieoczekiwanej. Nie wykrzyczany pośród fajerwerków i oklasków, ale zaglądający przez uchylone drzwi delikatnie i nieśmiało. Bo tak okazuje się działać dobro. Dobro przyniesione wraz z małymi bezinteresownymi gestami. Ze spojrzeniem w oczy. Uśmiechem. Wspólnym posiłkiem. Uważnym wysłuchaniem.

Fot. Materiały dystrybutora

W jakimś sensie tajemniczy opiekun (a może jednak anioł?), okazuje się kimś w rodzaju terapeuty. Co ciekawe, najtrudniejszym przypadkiem pośród przyjętych przez niego pacjentów, okazuje się zdecydowany zakończyć swe życie coach motywacyjny. Relacja pomiędzy bohaterami wzbogaca film o dodatkowy, być może nieco autobiograficzny wątek ceny, jaką ponoszą tacy właśnie życiowi „ratownicy”. Mówi o rodzaju wytwarzającej się miedzy nimi wspólnoty. O misji, mogącej przerodzić się w brzemię, zbyt ciężkie, by nieść je samemu.

W jednej z bardziej poruszających scen filmu tajemniczy przewodnik ukazuje swym podopiecznym nocną panoramę miasta rozświetlonego tysiącami punkcików światła z okien poszczególnych domów. Po chwili, na moment wygasza je wszystkie, aby zaraz zapalić tylko te, które znajdują się w oknach ludzi szczęśliwych. Szybko okazuje się, że w ciągu kilkunastu sekund liczba tych osób uległa zmianie. Ktoś właśnie przestał być szczęśliwy, a ktoś szczęście w tym momencie odnalazł.

Wszyscy o nie walczymy. I mimo, że czasem łatwo jest utracić nadzieję na zwycięstwo, jak przekonuje nas reżyser, może to o tę niestrudzoną walkę właśnie chodzi. O próbę uchwycenia czegoś niemalże nieuchwytnego. Bo gdzieś po drodze, pomiędzy kolacją przy jednym stole, nieśmiałym uśmiechem czy wspierającym uściskiem dłoni, może okazać się, że mamy dokładnie tyle, ile potrzeba, żeby odbić się od dna z siłą, która pozwoli stanąć z powrotem na nogi. A nawet unieść się nad ziemię

Klara Da Costa

Kierowniczka kina i kuratorka programu filmowego Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie, krytyk filmowy, absolwentka filmoznawstwa i wiedzy o nowych mediach w Instytucie Sztuk Audiowizualnych Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Ciências da Comunicação na Universidade Autónoma w Lizbonie, autorka cyklu wideoesejów filmoznawczo-kulturowych realizowanego dla MKiDN, bywalczyni i współpracowniczka festiwali filmowych w Polsce i na świecie, współpracowała z kinem Kijów w Krakowie, obecnie prowadzi edukacyjno-kinofilski cykl „Klub filmowy OD-JAZD” w kinie U-jazdowski (we współpracy z Filmoteką Narodową).
Pozostało 80% tekstu